Z Aleksandrą Biniszewską, prezes Fundacji Lwów i Kresy Południowo-Wschodnie, dyrektorem Muzeum Lwowa i Kresów w Kuklówce Radziejowickiej rozmawia Radosław Wojtas.
RADOSŁAW WOJTAS: Nie wiemy dokładnie, jak duża część naszego dziedzictwa kulturowego znajduje się na terenach dzisiejszej Rosji, Białorusi, Ukrainy i Litwy. Wiemy chociaż, czy to, co jest na Ukrainie, jest doraźnie zabezpieczane w obliczu napaści Rosji i działań wojennych?
ALEKSANDRA BINISZEWSKA: Odpowiem na przykładzie. Kiedy wybuchła wojna w 1939 r., przedwojenne zbiory polskiej literatury z wieków XIX i XX, rękopisy, pierwsze wydania książek przeniesiono do kościoła Jezuitów we Lwowie. Tam Sowieci zrobili magazyn. Ponieważ kościół nie był remontowany przez dziesięciolecia, zbiory przechowywano w tragicznych warunkach. Kiedy podjęto decyzję o zamianie kościoła Jezuitów w cerkiew garnizonową, Polacy ze Lwowa zaczęli mnie alarmować, że ta kolekcja wywożona jest w niewiadomym kierunku. Zrobili zdjęcia, na których widać wojskowe ciężarówki. Wrzucano – nie przenoszono, wrzucano – na nie nasze zbiory. Kiedy zaczęto bombardować lotnisko na Skniłowie w 2022 r., okazało się, że te cenne polskie książki znajdują się tam w magazynach i nie są zabezpieczone. Prosiłam polityków różnych opcji o interwencję, żeby ewakuowano zbiory, abyśmy jako państwo polskie je w jakikolwiek sposób zabezpieczyli, ale nikt nie kiwnął nawet palcem. No bo przecież Ukraina cierpi, Ukraina jest w rozpaczy, nie wypada upominać się o sprawy tak drugorzędne. Nie wiemy, co się stało z tym magazynem – czy on został zbombardowany czy ocalony. Jak się pan domyśla, po wybuchu wojny już w ogóle nie można tam było dotrzeć i nie można było tego sprawdzić.
Przecież państwo polskie pomaga Ukrainie także w zakresie ochrony dóbr kultury.
Tak, ale nie skupiamy się na dobrach kultury polskiej, których jest na Ukrainie bardzo dużo. Zresztą nie tylko tam, bo na Białorusi i na Litwie również – o czym rzadko się mówi. Cały czas głośno jest o reparacjach od Niemiec, które nam się oczywiście należą, tak jak zwrot zrabowanych przez nich polskich dóbr kultury, ale nie możemy zapominać o tym, co zabrał nam Związek Sowiecki. Temat prawie nie funkcjonuje w debacie publicznej.
Może nie mamy złudzeń co do Rosji i nie udajemy, że to państwo prawa, z którym można podjąć sensowne rozmowy w tej sprawie.
Tylko że nasze dzieła sztuki, zrabowane przez Sowietów skarby polskiej kultury, znajdują się nie tylko w Federacji Rosyjskiej, lecz także na terenach dzisiejszej Ukrainy, Litwy i Białorusi. Skoro rozmowy z Rosjanami są bardzo trudne, a obecnie nawet niemożliwe, to może byśmy zaczęli rozmawiać o zwrocie dóbr kultury, które zostały chociażby w zbiorach Lwowa, Wilna czy Mińska, choć w tym ostatnim przypadku też w obecnej sytuacji raczej się nie porozumiemy. Skoro niesiemy tak wielką pomoc Ukrainie i strzeżemy nieba nad Litwą, to może oni odwdzięczyliby się nam zwrotem polskich dóbr kultury. Jeżeli te państwa się odżegnują od praw sowieckich – a Ukraina odżegnuje się od Rosji bardzo stanowczo, przeprowadza głęboką derusyfikację, np. w bibliotekach, pozbywając się rosyjskojęzycznych książek – to niech zwrócą to, co zostało nam zabrane prawem sowieckim, prawem grabieży.
Straty, które ponieśliśmy za sprawą zmiany granic i grabieży ze strony Rosji, nie zostały jak dotąd dokładnie zinwentaryzowane.
Wiemy, że skala jest ogromna. Grabież naszych muzeów, zbiorów prywatnych, archiwów państwowych, dokumentów książek… To była rzeź polskiej kultury. Kiedyś byłam zaproszona do Berlina z wykładem o losach naszego dziedzictwa po 17 września 1939 r. Wymieniłam tam tylko trzy przykłady, ale już one pokazują, jak bogate było nasze dziedzictwo, jaki jest ogrom strat. To gimnazjum w Chyrowie, które posiadało bibliotekę liczącą 30 tys. pozycji, obserwatorium astronomiczne, doskonale wyposażone klasy. To Liceum Krzemienieckie, w którym Hermanowicz założył wspaniałe środowisko artystyczne, w którym również była bogato wyposażona biblioteka, a także pracownia fotograficzna z unikatowymi zbiorami przedwojennych fotografików. To Zakłady Radiowe w Wilnie. Ale to przecież wierzchołek góry lodowej, bo przepadły zbiory muzealne, kolekcje Lanckorońskich, zbiory nieświeskie, zbiory Ossolineum, z których po wojnie we Lwowie zostało m.in. 760 tys. ksiąg i starodruków, 17,5 tys. rękopisów, 170 tys. czasopism, ponad 10 tys. autografów, 25 tys. monet i medali. To także kolekcja obecnej Galerii Lwowskiej, dzieła Rubensa, Gérarda, de La Toura, zbiory Łozińskiego, Dzieduszyckich, Baworowskich… W muzeum w Mińsku jest bardzo wiele zbiorów. Muzeum Narodowe w Wilnie posiada obrazy polskich malarzy itd. Wymieniać można długo.
Straciliśmy wiele cennych dokumentów. Największe archiwum historyczne na temat historii Polski nie znajduje się w Warszawie czy Krakowie, ale we Lwowie.
Tak, wiele cennych historycznych dokumentów utraciliśmy w wyniku zmiany granic. Pamiętajmy również, że na wschód ewakuowano księgi parafialne, archiwa miejskie, zbiory prywatne. Ludzie oddawali swoje kolekcje do muzeów, bo uważali, że w zbiorach państwowych one przetrwają. To wszystko zostało zagrabione. Kiedyś próbowałam przewalczyć pomysł, żeby Polska wystąpiła o to, by uchwalono międzynarodowe prawo o kulturobójstwie. Jeśli na narodzie dokona się ludobójstwo, ale przetrwa jego kultura, to przetrwa również pamięć. Dlatego pamiętamy o narodach starożytnych. Zbrodnia na kulturze wymazuje pamięć o ofiarach, powinna podlegać takiej samej karze jak ludobójstwo i tak jak ono nie powinna podlegać przedawnieniu. A na naszym narodzie dokonywano kulturobójstwa.
Nie ze wszystkimi zbiorami sprawa jest zero-jedynkowa. My uważamy, że coś jest naszym dobrem kultury, ale np. strona ukraińska powie: to powstało we Lwowie, jest nierozerwalnie związane z tym miastem, jest lwowskie, nie polskie czy ukraińskie.
Ale w wielu przypadkach wszystko jest jasne. Są testamenty, zapisy archiwalne, wskazujące, że są to dobra podarowane narodowi polskiemu. Nie ma wątpliwości, że kiedy Ossoliński ofiarował swoje zbiory miastu Lwów, to nie ofiarował ich Rusinom, Ormianom czy komukolwiek innemu, ale Polakom. I te zbiory powinny do nas wrócić.
Po wojnie wrócił do Polski niewielki odsetek poloników, m.in. tylko niewielka część zbioru Ossolińskich, jako „dar narodu ukraińskiego”, późniejsze wnioski rewindykacyjne, których nie było wiele, zostały odrzucone. Także Białoruś i Litwa zwróciły nam niewielką część tego, co utraciliśmy. Powinniśmy upominać się o swoje teraz czy czekać do końca wojny i wtedy podejmować rozmowy?
W każdej sytuacji i w każdym momencie powinniśmy o tym mówić, chociażby po to, żeby wciąż o tym pamiętać. Zawsze można powiedzieć, że z tego czy innego powodu moment na takie rozmowy jest zły. Mijają lata, niektóre sprawy ulegają przedawnieniu. Nie widzę powodu, żebyśmy mieli czekać do końca wojny. Zwłaszcza że Ukraińcy i Litwini nie utożsamiają się z polskim dziedzictwem. Wypierają się współistnienia na tamtych terenach. Nawet niektórzy przewodnicy nie opowiadają turystom o państwie polskim, mówią o polskiej okupacji. Kilka lat temu, kiedy wracałam ze spotkania Wilniuków, usłyszałam w radiu rozmowę o języku białoruskim z szefem wiadomości telewizji Biełsat. Co mówił pan redaktor, pobierający pensję od Polaków? Zapytany o to, jaka okupacja była najgorsza: czy niemiecka, a może sowiecka, odpowiedział: polska. Powiedział, że najgorszą okupacją na tamtym terenie była okupacja polska, że gdyby nie Polacy, to język białoruski, białoruska kultura by się dużo szybciej rozwijały.
Jeszcze przed wojną kondycja ukraińskich zabytków była alarmująca. Aż 60 proc. architektury o znaczeniu ogólnokrajowym znajdowało się w złym stanie, a 10 proc. – w dramatycznym. Nawet niektóre z ukraińskich obiektów wpisanych na listę UNESCO nie były chronione w wystarczający sposób. Źle to wygląda także na Białorusi. W takiej sytuacji trudno się spodziewać, by kraje te odpowiednio zadbały o polskie dziedzictwo.
Dobrze wiemy, że i w Polsce są wieloletnie zaniedbania, jeśli chodzi o ochronę zabytków, np. dworków i pałaców, ale nie jest to aż taka skala. Dobrym przykładem jest Zamek w Podhorcach na Ukrainie, wybitne dzieło sztuki architektonicznej na skalę europejską, który przez lata był świadomie niszczony. To samo dotyczy tamtejszego kościoła, vis-à-vis zamku, który – według legendy – oprócz kościoła św. Anny w Wilnie Napoleon chciał zabrać do Francji. Kościół w Żydaczowie, jeden z najstarszych gotyckich kościołów na terenie dzisiejszej Ukrainy, którego dewastacja zaczęła się już w 1939 r., a który Sowieci zamienili na dworzec autobusowy, co prawda znów pełni swoją pierwotną rolę, ale zamalowano w nim freski poświęcone Janowi III Sobieskiemu i nikt nie chce ich odtworzyć. Kościół św. Magdaleny we Lwowie, o który walczymy od lat, jest miejscem spotkań sympatyków UPA. Na polskiej szkole we Lwowie, najstarszej polskiej szkole podstawowej, która niedawno obchodziła 200-lecie powołania, odsłonięto tablicę poświęconą „Tarasowi Czuprynce”, czyli Romanowi Szuchewyczowi. Przecież zrobiono to z premedytacją. Usuwane są ślady polskości – tak na Ukrainie, jak na Białorusi oraz na Litwie – takie jak tablice na ulicach, napisy na budynkach itp. Byłam świadkiem tego, jak dwa dni przed uroczystościami 750-lecia Lwowa usuwano wszystkie chodnikowe studzienki z napisami po polsku. Może to nie są dzieła sztuki, ale to jest zacieranie śladów polskości.
Ale są też pozytywne przykłady – renowacje obiektów związanych z polską historią, wspierane przez państwo polskie.
Uważam, że każdy sposób ratowania polskiego dziedzictwa jest dobry. Każdy gest jest ważny i przyjmuję go z radością. Ale pamiętam też takie sytuacje, jak np. historię pałacu w Rozdole związanego z Karoliną Lankorońską, która ofiarowała państwu polskiemu cenne dary, m.in. obrazy z kolekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego. Otóż na przełomie lat 90. i 2000. pałac Lanckorońskich był nieustannie szabrowany. Do tego stopnia, że ze ścian skuwano płaskorzeźby, a piękną rokokową bramę ktoś próbował wyrwać ciągnikiem i ukraść. Miejscowi Polacy chcieli budynek odkupić, wyremontować, stworzyć tam dom polski lub muzeum Lanckorońskich. Zwrócili się o pomoc do państwa polskiego. Nawet nie po pieniądze, bo środki mogli zebrać sami, prosili o wsparcie w rozmowach z Ukraińcami. Chcieli, by Polska upomniała się o ten obiekt. Niech pan zgadnie z jakim skutkiem.
Domyślam się, że z mizernym. Ale to jednak była końcówka lat 90.
No to opowiem panu o czymś świeżym, o czymś, co bardzo mnie irytuje – o zupełnym braku symetrii we wzajemnych relacjach. Ukraińcy odzyskali kamienicę, w której mieścił się Dom Ukraiński w Przemyślu, a który wyremontowano ze środków publicznych. Natomiast rozmowy dotyczące powstania Domu Polskiego we Lwowie ciągnęły się przez dziesięciolecia, a kiedy ustalono już, że on powstanie, to zaczęła się heca ze znalezieniem dla niego miejsca. Żadna lokalizacja Ukraińcom nie pasowała. W końcu znaleziono dom poza centrum Lwowa, wymagający kompleksowego remontu. Gdyby mniejszość polska na Ukrainie była traktowana tak, jak traktowana jest mniejszość ukraińska w Polsce, to ten dom zostałby wyremontowany z ukraińskich środków. A tymczasem nie tylko nie dostaliśmy na to funduszy, lecz także budynek nie jest nasz, oddano go nam w dzierżawę. Czyli Polacy remontują dom, który nie jest ich, wkładają w to ogromne pieniądze, a za 40 lat nieruchomość może wrócić do majątku ukraińskiego. Gdzie tu równość?
A jak wygląda współpraca na nieoficjalnym szczeblu? Prowadzi pani Fundację Lwów i Kresy Południowo-Wschodnie oraz Muzeum Lwowa i Kresów. Czy na poziomie fundacji i stowarzyszeń łatwiej znaleźć nić porozumienia?
Litwini i Ukraińcy szybko ucinają wszystkie rozmowy. Powiem coś bardzo niepopularnego politycznie, ale Białorusini przynajmniej przyznają do tego, że polska kultura na ich terenach jest. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy z koleżanką organizowałyśmy koncert muzyki Michała Kazimierza Ogińskiego, wspaniałego kompozytora, cieszącego się kiedyś ogromną popularnością na Zachodzie, a i dzisiaj nierzadko granego, to poszukiwałyśmy jakichś zbiorowych wydań jego muzyki. I nie znalazłyśmy polskiego wydania, ale dotarłyśmy do wydania białoruskiego. Nie możemy z Mińskiem porozumieć się w sprawie zwrotu polskich dóbr kultury, ale Białoruś chociaż przyznaje, że takie dziedzictwo istnieje.
Z prywatnymi osobami można się dogadać. Jeśli dysponowałabym odpowiednimi funduszami, to bez problemu ściągałabym całe obiekty. Na terenie muzeum mamy już np. dom, w którym po zesłaniu na Syberię mieszkał Józef Piłsudski, który udało nam się sprowadzić z dużą pomocą premiera Mateusza Morawieckiego. Mamy też inny dom, w którym mieszkali polscy księża – zesłańcy skazani za pomoc powstańcom styczniowym. Przy nieocenionym udziale naszych Ormian sprowadziliśmy z Kut dom Zarugiewiczów. Jest to rodzina bardzo zasłużona dla Polaków. Wspomnę tylko Grzegorza Zarugiewicza, który przed wojną uprawiał w Zaleszczykach winnicę, a po wojnie odtwarzał polskie winnictwo w Jeleniej Górze.
Co musiałoby się stać, abyśmy mogli liczyć na zmianę w podejściu do polskiego dziedzictwa ze strony Litwinów, Ukraińców i Białorusinów?
Przede wszystkim oczekiwałabym tego, żeby Litwa i Ukraina przestały udawać, że na ich obecnych terenach nie było Polski, żeby nie mówili o okupacji, ale o II Rzeczypospolitej. Chciałabym, żeby zrozumieli, że o polskie dziedzictwo należy dbać, bo może ono być wspólnym dziedzictwem. Żeby przestano wykluczać Polaków i polską kulturę. A wreszcie – aby oddali to, co nie należy do nich. Grabież zawsze pozostanie grabieżą.
Wywiad został opublikowany w najnowszym wydaniu tygodnika Do Rzeczy.
Rozmawiał: Radosław Wojtas
